W austriackich Aplach...
Czy atak
zimy w styczniu powinien nas zaskakiwać? Odzwyczailiśmy się w krótkim czasie od
śniegu i utrudnień na drogach. Tymczasem całkiem niedaleko nas śniegu jest pod
dostatkiem i to nie tylko w styczniu, ale i w kwietniu!
Pisząc to mam na
myśli Alpy – najwyższe pasmo górskie w Europie. Góry, które kolejny raz
skradły moje serce na początku Nowego Roku.
Na nartach
jeżdżę od małego dziecka, ale za granicą byłam tylko trzykrotnie. I właśnie tymi
narciarskimi przygodami postanowiłam się z Wami podzielić. Na pierwszy ogień
idzie Austria, z której wróciłam zaledwie kilka dni temu!
Rozbudzeni
nadziejami o śnieżnej zimie tuż prze Sylwestrem ruszyliśmy z mężem w Alpy, a
dokładnie do austriackiej Karyntii.
Droga nie była długa, GPS pokazywał nam około 9 godzin do celu. Drogi były
całkowicie czarne i przejezdne… Z jednej strony to super, ale z drugiej GDZIE
JEST NASZ ŚNIEG? Nasz pensjonat znajdował się w urokliwej, chociaż bardzo małej
miejscowości Sachsenburg. Nie jest
to narciarski kurort, ale można znaleźć tu dobry nocleg i smaczną kuchnię. Gościli
nas przemili ludzie w Gasthofie
Lampersberger, którzy należą do osób tak przyjaznych, że w ciągu tygodnia
stali się dla nas niemalże rodziną i na pewno jeszcze kiedyś ich odwiedzimy!
Nie zmieniało to jednak faktu, że śniegu nie było ani grama. Nie powiem,
byliśmy lekko rozczarowani…
Pierwszego
dnia zaplanowaliśmy zjazdy na stoku nieopodal kwaterunku w ośrodku Goldeck am Millstätter See. Łączna długość
tutejszych tras wynosi 25 km, więc czuliśmy się zachęceni. Niestety, niesprzyjająca
pogoda zmusiła właścicieli ośrodka do zamknięcia dolnej części szlaku, tak że kilometraż
znacząco spadł. Nieczynny był także jeden z wyciągów na szczycie góry. Mimo to
jeździliśmy – na sztucznym śniegu i bez większej widoczności. Od czasu do czasu
udało się nam dostrzec wystające zza mgły szczyty. Myślę, że właśnie ta aura spowodowała,
ze następnego dnia chcieliśmy zobaczyć coś nowego.
I tak też
zrobiliśmy. Drugi dzień zimowych wakacji spędziliśmy na lodowcu Mölltaler Gletscher. Kiedy podeszliśmy
do kas biletowych Pani z uśmiechem oznajmiła nam, że z powodu silnego wiatru
górna część kolejki pozostaje zamknięta. A niech to szlag! Mimo to wyjechaliśmy
na górę, by cieszyć się pięknymi widokami – pogoda, poza wiatrem, była bajeczna
i można było zjeżdżać na niższych stokach. Sam wjazd na punkt widokowy jest przygodą. Odbywa
się on koleją szynową w wykutym w skałach tunelu. Po kilku minutach znaleźliśmy
się w lodowej krainie. Oczy cieszył każdy płatek śniegu, każda górą, którą pochłanialiśmy!
To było to czego oczekiwaliśmy, to co do dziś wspominamy z włoskich Dolomitów.
Krajobrazy cieszyły oczy i wynagradzały wszelkie niepowodzenia. Stok utrzymany
był dobrze. Czynne były wszystkie wyciągi poza najwyżej położonym, więc jeździć
było gdzie. Koło południa spotkała nas niespodzianka. Zmienił się wiatr i
obsługa mogła włączyć ostatni wyciąg. Oczywiście czym prędzej pośpieszyliśmy,
by zobaczyć panoramę z mierzącego ponad 3 tys. metrów szczytu. Tego nie da się
opisać – to trzeba zobaczyć! Dodatkowo mogliśmy być jednymi z pierwszych osób,
które przejechały po świeżutkim śniegu i po świeżo zratrakowanej trasie!
Zaliczam to do jednej z większych przyjemności! Ośrodek polecam, zwłaszcza w
tak pięknej pogodzie.
Zachęceni
przepięknymi widokami, kolejnego dnia przejechaliśmy pod granicą z Włochami, by
sprawdzić jak działa jeden z największych ośrodków w okolicy – Nassfeld. Mieliśmy też ukryty cel – zjedzenie
prawdziwej włoskiej pizzy, za którą bardzo się stęskniliśmy. Nassfeld to ponad 100 km tras zjazdowych utrzymanych
w rewelacyjnym stanie, nawet jeżeli warunki pogodowe nie są najlepsze. To nasz
numer jeden wyjazdu do Karyntii. Każdy znajdzie tu coś dla siebie, chociaż zdecydowanie
najwięcej jest tras o średnim poziomie trudności, które polecam raczej osobom
jeżdżącym, a nie początkującym narciarzom. Przy stoku znajduje się także wielki
taras słoneczny z widokiem na panoramę Alp południowych. Podobało nam się dosłownie
wszystko– na tyle że przejechaliśmy 70 km na nartach nie czując obolałych nóg i
chcąc więcej! Dzień na nartach skończył się wraz z ostatnim wjazdem kolei, a po
nim nastał czas na kolację. Jako, że wciąż mieliśmy ochotę na pizzę
postanowiliśmy przejechać 10 km przez góry aby dostać się do Włoch i zjeść coś
pysznego. To był strzał w dziesiątkę! Na samo wspomnienie jestem głodna i burczy
mi w brzuchu… Niemalże zapomniałam jak bardzo kocham Włochy! Koniecznie muszę
zaplanować tam jakiś wypad…
Ostatni
dzień na nartach spędziliśmy w ośrodku Gerlitzen
Alpe. To kolejny duży ośrodek, tym razem położony w okolicach Villach. Jadąc
trzeba uważać na który parking chce się podjechać… My wybraliśmy nienajlepszą
drogę. Otóż, okazało się, że GPS zamiast poprowadzić nas na dolną stację kolei
poprowadził nas na sam szczyt góry. Trasa była kręta, wąska, zaśnieżona i bardzo
śliska. Mimo to, z duszą na ramieniu, daliśmy radę. Zjechaliśmy na dół stoku chcąc
kupić karnet. Niestety przy tej stacji nie było takiej możliwości. Lekko zdezorientowani
zapytaliśmy obsługi co dalej? Bardzo uczynny pracownik wpuścił nas na wyciąg (za
darmo), abyśmy mogli zjechać inną trasą i spróbować kupić skipass. Na wyciągu
strasznie wiało, było niesamowicie zimno, a stok pokryty był w większości
lodem. Warunki nie sprzyjały narciarstwu. Podsumowując ponad 40 km stoku nie
kusiło nas na tyle by dać się przewiać i przeziębić. Właściwie to już
zakładając buty odczuliśmy tutejsze zimno – dłonie były jakby zamrożone, ledwo współpracowały!
Gdybym miała
po tym zaledwie kilkudniowym spotkaniu z austriackimi Alpami napisać mój ranking
stoków nie miałabym wątpliwości. Najlepsze trasy przypisałabym Nassfeldowi, a najpiękniejsze widoki ośrodkowi
Mölltaler Gletscher. Czy miejsca te oczarowały mnie na tyle, że
byłabym gotowa tam wrócić? Nie mówię nie, chociaż pozostało mi jeszcze tak
wiele ośrodków narciarskich do odkrycia… Może polecicie mi któryś?
Komentarze
Prześlij komentarz