Szczęśliwe dni na Gili Air...
Gili to ciąg maleńkich wysepek u
wybrzeży Lomboku. Przez miejscowych są nazywane wyspami szczęścia, ponieważ
wyglądem przypominają raj. Na wyspach nie ma ruchu samochodowego, przemieszczać
można się konnymi bryczkami, skuterami lub pieszo. Wokół każdej wyspy znajduje
się rafa koralowa, w której można oglądać wyjątkowe życie spod lustra wody.
Wyspy są oddalone od siebie o najwyżej kilka kilometrów. Z jedną na drugą można
przepływać porannymi promami.
Najbardziej znane są trzy z nich:
Gili Trawangan, Gili Meno i Gili Air. Z tego, co wiemy każda z wysp ma dziś
swoją specjalizuje i najbardziej nadaje się dla osób szukających konkretnych
wrażeń. Tak przykładowo Gili Trawangan, największa z nich, dedykowana jest
młodym podróżnikom, którzy nie boją się wiecznego hałasu i imprezy pod oknami.
Gili Meno wybierana jest częściej przez rodziny z dziećmi. Ostatnia z nich – Gili
Air jest dla tych, którzy cenią sobie spokój i to właśnie ona była naszym domem
przez 3 dni.
Gili Air ma 6 km obwodu wzdłuż którego znaleźć można liczne plaże. Nie są
one najładniejszymi w Indonezji, ponieważ zazwyczaj są wąskie i leżą przy
drodze – niezwykle trudno upchać infrastrukturę turystyczną na takiej małej
powierzchni! Jest to powód dla którego jej część przeniesiona jest do oceanu,
tak jak hamaki, czy huśtawki. To pierwsze miejsce, w którym mieliśmy z czymś
takim do czynienia i uważamy, że jest to doskonały pomysł. Nie ma nic lepszego
niż odpoczynek po gorącym dniu w hamaku zawieszonym tuż nad wodą. Na Gili Air jest też kilka dobrych
restauracyjek, które wieczorami podczas odpływu przenoszą stoliki na plażę.
Można zjeść wspaniałe i bardzo świeże owoce morza – w mojej ocenie to coś,
czego nie można przegapić będąc w tym miejscu.
Wyspa jest miejscem zupełnie
zależnym od innych, większych wysp. Zdarzają się tu problemy z prądem, który przesyłany
jest z Jawy. Podczas naszego wypoczynku prądu brakło raz, za to na kilka
godzin. Zostaliśmy zmuszeni do zjedzenia kolacji przy świecach, co miało swój
urok – niestety menu było okrojone i zawierało tylko to, co da się przyrządzić
na grillu. Jako, że jedzenie było bardzo smaczne potraktowaliśmy tę sytuacje
jako przygodę. Udaliśmy się do pokoju, w którym od pewnego czasu brakowało
zimnego nawiewu…i tu rozpoczął się koszmar. Nocą na Gili było 36 stopni, a więc
upał! Brak jakiejkolwiek klimatyzacji powodował, że pokój zamieniał się w
saunę, w której nie dało się zasnąć. Szczęście, że pod prysznicem nie brakowało
zimnej wody (ciepłej tak i owszem,w dodatku pod prysznicami króluje tu woda słona), więc w ten sposób można
było schładzać organizm…
Na małej wysepce przeżyliśmy też
faunistyczny szok. Otóż wyszliśmy na patio hotelowe poczytać książki. Marcin
ulokował się w wygodnym hamaku, a ja na krześle przy wiklinowym stoliku.
Przyjemna atmosfera, popołudniowa sielanka… aż tu nagle pojawia się smok!
Ogromny, ponad półtora metrowy jaszczur! To waran, nazywany na wyspie „małym
komodo”. Osiąga on nawet do 2m długości i przechadza się po okolicznych lasach
i piaskach. Co śmieszne, kiedy chcieliśmy się dowiedzieć czy takich gadów jest
tu dużo i czy trzeba na nie uważać obsługa hotelu poinformowała nas, że owszem
pojawiają się co jakiś czas, ale mamy się nie martwić, bo nie wchodzą do pokoi.
Cóż za ulga… Okazało się, że ów warany są typowym przedstawicielem świata
zwierząt wysp takich jak Lombok, czy Flores i same z siebie nie robią krzywdy
człowiekowi.
Komodo okazał się zbyt zwinny byśmy go sfotografowali. Na otarcie łez prezentujemy koleżankę zza okna - krówkę! |
Na Gili Air poza plażowaniem
udaliśmy się na nurkowanie głębinowe.
Jest to popularne zajęcie w tej części świata. Nurkowanie zaplanowaliśmy na
cały dzień. Rozpoczęło się od kursu teoretycznego, którego zaliczenie było
konieczne przed wejściem do szkoleniowego basenu. Następnie musieliśmy nauczyć
się szeregu zachowań w wodzie, a także udowodnić trenerom że dajemy sobie radę
ze zmianami ciśnienia i różnymi innymi niebezpieczeństwami takimi jak
przykładowo zalanie maski pod wodą. Po instruktarzu udaliśmy się na obiad, a
później wsiedliśmy na łódź, która miała nas zawieźć w okolice ładnej rafy koralowej.
Rejs trwał około pół godziny, następnie każdy z nas założył akwalung i wskoczył
do oceanu. Podziwianie podwodnego świata jest niesamowite. Każda rybka,
koralowiec i skorupiak budziły w nas zachwyt. Mnie powietrza wystarczyło na
ponad 45 minut nurkowania i tyle czasu, wraz z instruktorem i koleżanką z grupy
spędziłam pod wodą.
Gdybym miała porównać tę rafę ze
znaną mi wcześniej z Morza Czerwonego to jest ona bardziej zniszczona i mniej
kolorowa. Sam sposób nurkowania jest tu jednak dużo ciekawszy i ani przez
moment nie żałowałam, że zdecydowaliśmy się na wykupienie dnia pełnego
podwodnych wrażeń. Co więcej, polecam taką aktywność wszystkim, którzy są
ciekawi jak wygląda tutejsza rafa…
Jedne z naszych ulubionych ryb - przypominające wyglądem kamienie. |
Na Gili najlepiej przypłynąć z
Bali, z portu Padang Bai. Podróż
trwa od 1 do 3 godzin w zależności od warunków panujących na morzu oraz rodzaju
łodzi. My wybraliśmy speed boat, więc znaleźliśmy się na Gili Air po około
godzinie płynięcia. Nie jest to jednak opcja najtańsza. Na Lombok płynęliśmy
rejsem lokalnym – łódką przypominającą łupinę orzeszka – za grosze, za to
dłużej i mniej wygodnie.
Komentarze
Prześlij komentarz