W krainie Dacji, Drakul i zamków chłopskich... dzień 2.


Pobudka wcześnie rano, czyli coś czego na co dzień unikam, jednak na wakacjach to zapowiedź dnia pełnego wrażeń. W planie na dzisiejszy dzień było tyle atrakcji, że aż dziw, że udało się nam tak dużo zobaczyć.

Punkt pierwszy to Góry Fogaraskie, a dokładniej okolice jeziora Balea. Po śniadaniu pożegnaliśmy się z Sybinem i udaliśmy w kierunku miejscowości Cârțișoara, która była zapowiedzią jednej z najbardziej znanych dróg w Rumunii. Szosa Transfogaraska, bo to o niej mowa, znana jest zapewne fanom telewizyjnego hitu - Top Gear. W jednym z odcinków sławnego show można było zobaczyć zmagania kierowców na licznych zakrętach trasy. Sam przejazd nią był gwarancją przygody. Zgodnie z naszymi oczekiwaniami trasa była świetnym przeżyciem.

Marcin - pierwszy zachwyt na Drodze Transgogaraskiej
Droga Transfogaraska wiedzie przez 90 km, a najbardziej spektakularnie prezentuje się jej północna część.  Została wybudowana na polecenie tutejszego dyktatora – Nicolae Ceaușescu w latach 1970-1974, jako zabezpieczenie transferu przez tę część Karpat.Jezioro Balea to jeden z przystanków na trasie, których nie da się ominąć. Prezentuję się przepięknie w każdą pogodę, wiemy, bo doświadczyliśmy tu i słońca, i deszczu, i mgły… Leży przy samej drodze, więc jak łatwo się domyślić tłumnie gromadzi turystów oraz tubylców spragnionych obcowania z przyrodą. Kiedy podjechaliśmy pod słynne jezioro zepsuła się pogoda, a tym samym pokrzyżowały nasze plany.

Droga Transfogaraska
A plan był taki: zaczynamy przy schronisku Balea Lac, spod niego udajemy się szlakiem niebieskim w kierunku Saua Capra, po 45 minunach osiągamy przełęcz i kierujemy się szlakiem czerwonym na Varful Iezrului - tu rozpoczynamy schodzenie w kierunku Fareastra Balei (szlak czerwony) i osiągamy jeszcze jeden szczyt –  Varful Paltinu, dalej wybieramy szlak niebieski w kierunku schroniska gdzie zaczęliśmy trekking (około 6 godzin chodzenia).

W niektórych momentach podejście na przełęcz było nie najłatwiejsze...
Schodząca mgła nie zachęcała nas do wędrówki po górach, ale zdecydowaliśmy się obejść chociaż jezioro, by zobaczyć je z różnej perspektywy. Spacer przerodził się jednak w chęć zdobycia przełęczy, co uczyniliśmy. Droga nie była specjalnie męcząca, a widoki zachęcały by iść dalej. Oczywiście pod warunkiem, że akurat nie przechodziła nad nami wielka chmura! Po około godzinnej wędrówce osiągnęliśmy cel. Po drugiej stronie przełęczy widok był jeszcze piękniejszy, a przy tym zupełnie pozbawiony tłumów, które koncentrowały się na jeziorze tuż przy parkingu. 

Nie ma się nad czym zastanawiać - trzeba iść dalej
Chwila odpoczynku, napawania się widokami i podjęliśmy decyzję o podejściu na okoliczny szczyt. Idąc sami szlakiem w Górach Fogaraskich przypomnieliśmy sobie ostrzeżenia o tutejszych niedźwiedziach. Rumunia jest jednym z krajów, gdzie zwierzęta te występują najliczniej. W literaturze znaleźliśmy informację aż o 6200 osobników zasiedlających tutejsze lasy. Co więcej przypomniał nam się Bear Grylls, który ostrzegał, że tutejsze niedźwiedzie bywają agresywne dla turystów. Z lekkim poczuciem strachu szliśmy jednak dalej – oczy dookoła głowy! A naszym oczom ukazywały się coraz to nowe szczyty i jeziora. Ponieważ pogoda nie rozpieszczała, a czas naglił na szczycie podjęliśmy decyzję o powrocie do samochodu tą samą drogą. A w głowach krążyła tylko jedna myśl „ile stracilibyśmy nie idąc w górę”! Jeśli kiedyś przyjedziecie nad jezioro Balea koniecznie zróbcie sobie chociaż mały trekking, a zapewniam, że obudzi się w Was chęć zobaczenia więcej.
W chmurach i w mgle też potrafi być pięknie
Gdy udało nam się osuszyć w schronisku, tak złapał nas deszcz, i nakarmić głodne brzuchy zastanawialiśmy się nad przejazdem w okolice Zamku Poenari – siedziby Włada III Palownika, znanego jako wampir Drakula. Dla części z Was może być to zaskoczeniem, bo miano siedziby wampira nosi inny zamek – zamek w Branie, ale to właśnie tutejsza cytadela była prawdziwym domem rumuńskiego władcy. Istnieją nawet teorie o tym, że ów hospodar wołoski nie zawitał w swoim życiu do Branu ani jeden raz. Wracając do Poenari – rozmawiając z pewnym sympatycznym Czechem dowiedzieliśmy się, że dom Drakuli zajęły teraz niedźwiedzie – matka i jej dwoje dzieci, co spowodowało, że wstęp tam jest wzbroniony. Z racji tego, że już raz tego dnia myśleliśmy o niedźwiedziach postanowiliśmy odpuścić i ruszyć w drogę do Braszowa – miasta, w którym mieliśmy zostać następne kilka dni.

Na szczycie też jest pięknie
Jak wspomniałam na początku dzień ten obfitować miał w atrakcje, dlatego udaliśmy się do miejscowości Carta. Znajdują się w niej urokliwe ruiny Klasztoru Cystersów, które zbudowano na początku XIII wieku. Klasztor ten wielokrotnie najeżdżany był przez Turków. Dodatkowo przeor zakonu nakładał na mieszańców wysokie podatki, przez co składali oni liczne skargi do króla Macieja Korwina. Jego decyzją opactwo zlikwidowano pod koniec XV wieku. Dzisiaj pozostała część kościoła działa, jako kościół ewangelicki.
 
Klasztor zakonu Cystersów w Carcie
Kolejnym przystankiem w drodze do Braszowa był Fogarasz. Miasto leżące u stóp gór, nad piękną rzeką Alutą z cennym zabytkiem – fortecą, która zachowała się w niemalże niezniszczonym stanie. Jej gmach wzniesiony został w 1310 roku, następnie przebudowywana była przez kolejnych właścicieli. Używana była jako budowla militarna aż do końca XX wieku. Właśnie w Fogaraszu odnaleźć można polski akcent – po wybuchu II wojny światowej twierdza służyła jako więzienie dla internowanych do Rumunii żołnierzy polskich. Obecnie w twierdzy znajduje się muzeum i biblioteka. Niestety nie udało się nam zwiedzić tutejszych budowli, ponieważ dojechaliśmy 5 minut po zamknięciu obiektu! Nie powiem, byliśmy lekko zirytowani, ale cóż… Obeszliśmy twierdzę dookoła, nakarmiliśmy łabędzie pływające w fosie i ruszyliśmy dalej.


Twierdza w Fogaraszu to polski akcent na mapie Rumunii
Na koniec dnia dotarliśmy do Braszowa – miasta pełnego zabytków, a także naszej kolejnej bazy wypadowej. Od razu podjechaliśmy do ścisłego centrum – uwaga w GPS nie wpisujcie centrum, bo zaprowadzi Was do nowej części, a nie tej zabytkowej, gdzie zjedliśmy obiadokolacje. Główny plac był niesamowity – pochłonęła nas atmosfera tego miasta, w którym czas jakby zwalniał… Chociaż było już późno to nie chciało się nam jechać do hotelu, dlatego do później godziny błądziliśmy uliczkami rozległego Starego Miasta. Następnego dnia czekały nas kolejne emocje…



Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Meksyk 1: Cancun, czyli kurort pełen kontrastów…

Meksyk 10: Kanion Sumidero, czyli pierwszy dzień w stanie Chiapas…

Ugotowani na Bali, czyli kilka przepisów z kursu gotowania w Ubudzie…